„Krew i stal” Jacek Łukawski
Przeczytałam w końcu „Krew i stal” Jacka Łukawskiego, która czekała na mojej półce właściwie od daty premiery drugiego tomu, kiedy to o całej serii zrobiło się dość głośno. Jakoś nie bardzo miałam ochotę sięgnąć po tę książkę, ponieważ pomimo pochlebnych recenzji trochę się jej obawiałam. Przedstawiana była trochę jako coś cięższego, miałam wrażenie, że odrobinę w stylu Conana, jakieś takie heroic fantasy w świecie zniszczonym przez magię. Rycerze, wojna itp. – czyli nie bardzo moje klimaty. Ale okazało się, po raz kolejny, że nie ocenia się książki po okładce, czy nawet opisie. ;D
Ale o czym w ogóle jest ta książka?
Rycerz Arthorn zostaje wysłany na tajna misję, co do celu której pewności nie mają nawet jej pozostali uczestnicy. Droga naszej drużyny wiedzie przez tzw. Martwicę, czyli połać ziemi zniszczoną przez magię w trakcie dawnej wojny, gdzie nie istnieje żadne życie, a jeśli ktoś nieopatrznie przekroczy jej granicę umiera na miejscu. Oddział pod dowództwem doświadczonego rycerza Dartora i kierowany przez Arthorna wyrusza na wyprawę w nieznane, gdzie niebezpieczeństwo czyha na każdym kroku.
Książka okazała się nie tyle Howardem, co połączeniem Sienkiewicza z Sapkowskim (do twórczości tego drugiego nawet jest odniesienie ;) z niewielką domieszką Tolkiena (o którym autor też w pewnym momencie nam przypomina ;). Taka mieszanka „Krzyżaków” z „Wiedźminem” i może odrobiną „Pana Lodowego Ogrodu” Grzędowicza. Bo choć główny bohater przez swoje imię ciągle kojarzył mi się z Aragornem, to charakterem i zachowaniem bardziej przypominał mi Vuko. ;D
Książka ma niesamowity klimat – jednocześnie czuć w nim charakter średniowiecza, jak i typową słowiańskość. Niesamowitości dodają tu też, pojawiające się co rusz, biesy, rusałki, utopce, czy inne dziwożony. ;P
Opowieść totalnie wciąga, po prostu nie sposób się od niej oderwać. Bo choć bohaterowie ciągle idą i idą, ewentualnie jadą (niczym u Tolkiena ;), to po drodze dzieje się tyle ciekawych i emocjonujących rzeczy, że czytelnik wcale się nie nudzi. A przynajmniej ja się nie nudziłam. ;D
Poza tym bohaterowie są świetnie wykreowani. Ci dobrzy są naprawdę lubialni, ja pokochałam nie tylko Arthorna, ale cały oddział, który mu towarzyszył, ze starym Dartorem na czele – to takie swojskie chłopaki. ;D
A co do złoli – do końca nie wiemy co nimi kieruje i jakie są powody ich działania. Jednocześnie jest to zaleta i wada tej książki, bo nie znając pobudek antagonistów traktujemy ich po prostu jak „tych złych”. Byłoby ciekawiej gdyby nie było to do końca jasne. Choć jak się tak teraz zastanawiam, to właściwie w tej książce nic nie jest jasne, więc może w kolejnym tomie role się odwrócą… To byłoby coś. ;)
Jacek Łukawski wrzuca nas w stworzony przez siebie świat nie tłumacząc zbyt wiele, wszystkiego dowiadujemy się w trakcie podróży bohaterów, którzy sami odkrywają co takiego kryje się na Martwej Ziemi. Właściwie przez całą książkę wiemy tylko tyle, ile wiedzą bohaterowie którym towarzyszymy i naprawdę podobał mi się ten zabieg. Dodatkowo, kiedy już byłam pewna, że rozgryzłam o co chodzi (a przynajmniej miałam podejrzenie), autor rzucił takimi faktami, postaciami i niedopowiedzeniami, które niczego nie wyjaśniły, a zrodziły jeszcze więcej pytań…
A zakończenie? No błagam! Jak tak można kończyć książki!? Przez to nie mam innego wyboru, jak tylko biec do księgarni po drugi tom… I nawet nie jestem za to na pana Łukawskiego zła. ;)
Podsumowując: Sięgałam po tę książkę z lekką obawą, bo nie bardzo wiedziałam co o niej myśleć, ale okazała się tak dobra, że pod koniec siedziałam jak na szpilkach obawiając się o życie moich ulubionych bohaterów. Obawy te nie były bezpodstawne bo Jacek Łukawski, niczym drugi George R.R. Martin nie oszczędza swoich bohaterów. W tej książce trup ściele się gęsto, a krew leje strumieniami, a jednocześnie jest to napisane w taki sposób, że mnie nie drażni (jak zazwyczaj), a jest emocjonujące. Jednym słowem: POLECAM!
Moja ocena: 9/10 – tak się pisze książki z cliffhangerem na końcu ;p
Jess..




Komentarze
Prześlij komentarz