„Zimowa opowieść” Mark Helprin
Właściwie to nie mam pojęcia, co ja przed chwilą
przeczytałam i czy mi się to podobało...
Wprawdzie oglądałam kiedyś film na podstawie tej książki, ale mogę od razu powiedzieć, że to zupełnie inna historia. No może nie tyle zupełnie inna, co film jest tylko maleńkim fragmentem opowieści Helprina, a tu, gdzie w książce nie bardzo wiemy z czym mamy do czynienia, film podaje nam gotowe rozwiązania na tacy, nie pozostawiając miejsca domysłom. Tu, gdzie książka stawia na magię i mistycyzm, film pokazuje nam wydarzenia i postacie paranormalne.
Na tym właśnie polega różnica – w książce nic nie jest dosłowne, a tam gdzie objawia się „prawdziwa magia”, nigdy nie jesteśmy do końca pewni, co się właściwie wydarzyło.. Film, nie licząc tego, że przedstawia tylko jedną część z czterech, które są w książce, dorzuca od siebie zupełnie niepotrzebne elementy czysto paranormalne, diabły i Colina Farrella w roli Petera Lake’a.
Powiem tak – film nawet mi się podobał (oglądałam go kiedy jeszcze nawet nie wiedziałam, że książka istnieje), ale poza imionami bohaterów i jednym (choć i tak pozmienianym) wątkiem, nie ma on z książką nic wspólnego.. :)
Największym problemem jaki mam z tą książką są
cholernie długie i patetyczne opisy i rozważania autora
oraz samych bohaterów. Opisy wszystkiego – Nowego Jorku, pojedynczych budynków,
czy całych krajobrazów. Opis samej redakcji gazety „The Sun” zajmuje tutaj bite
6 stron! A wywód Isaaca Penna o „boskim planie” (bez wspominania
o samym Bogu) też zajmuje jakieś dwie strony litego tekstu (dla mnie to
totalny bełkot). Najgorsze jest to, że te rozważania na temat ‘istoty
rzeczy’, czy opisy pojawiają się nagle, ni z gruszki, ni
z pietruszki, na przykład w środku jakiejś interesującej akcji albo
wątku.
I tak, na przykład bohater otwiera drzwi i choć dobrze wiemy co za nimi
ujrzy to jesteśmy ciekawi jego reakcji… Ale nie! W tym momencie wątek się
urywa, rozdział się kończy, a następny zaczyna od właśnie sześciu stron opisu
redakcji The Sun, a i kolejne trzy rozdziały są właściwie o niczym…
Co jest z Panem nie tak Panie Helprin?!
Ja wiem, że niektórym może się to podobać i wiem,
że to świadomy wybór, czy koncepcja autora itd. Ale mnie te wszystkie
pompatyczne i przeintelektualizowane (moim zdaniem) wywody i opisy
totalnie wybijały z rytmu, pozbawiały radości czytania i sprawiały,
że musiałam się przez nie dosłownie przedzierać, żeby dotrzeć do
ciekawszych fragmentów. Bez nich ta książka dużo bardziej by mi się podobała.
Bo sama historia, choć wielowątkowa i wprowadzająca
coraz to nowych bohaterów, jest totalnie interesująca i wciągająca.
Książka składa się z prologu, czterech odrębnych części i epilogu. Najbardziej podobały mi się część pierwsza i druga zatytułowane: „Miasto” i „Cztery bramy miasta”.
Pierwsza opowiada historię Petara Lake’a, o tym jak znalazł białego konia (który jest bardzo ważnym elementem powieści), jak uciekał przed Krótkimi Ogonami i jak poznał i stracił Beverly Penn – o tym opowiada też film (mniej więcej).
W drugiej części poznajemy Virginię Gamely, Hardesty’ego Marrattę,
Asbury’ego Gunwillowa i Christianę Friebourg oraz dowiadujemy się jak
wyglądała ich droga do Nowego Jorku i jak splotły się ich losy – i to
też jest całkiem ciekawe, choć bohaterowie Helprina zakochują się szybciej niż
księżniczki Disneya.
Część trzecia, o pięknym tytule „Słońce i Duch”, poza kilkoma fragmentami o powrocie Petera Lake’a (to nie jest spoiler, tak brzmi tytuł jednego z rozdziałów), opowiada o redakcjach dwóch konkurencyjnych gazet „The Sun” i „The Ghost” i ich właścicielach, i jest najnudniejszą częścią całej książki. Podczas czytania tej części praktycznie co chwile łapałam się na tym, że myślę o czymś zupełnie innym i nie wiem co ja właściwie przed chwilą przeczytałam… To chyba mówi samo za siebie.
Czwarta część natomiast, czyli „Złoty wiek” to już jest totalny chaos… Autor jakby nagle zmienił koncepcję i zamiast mistycyzmu i niedopowiedzeń dostajemy latającego Petara Lake’a, tęczowy most, karły w melonikach, wielki pożar, pościgi, wybuchy i rzucanie ludźmi w powietrzu. No nie! Nie! I jeszcze raz Nie!
Część trzecia, o pięknym tytule „Słońce i Duch”, poza kilkoma fragmentami o powrocie Petera Lake’a (to nie jest spoiler, tak brzmi tytuł jednego z rozdziałów), opowiada o redakcjach dwóch konkurencyjnych gazet „The Sun” i „The Ghost” i ich właścicielach, i jest najnudniejszą częścią całej książki. Podczas czytania tej części praktycznie co chwile łapałam się na tym, że myślę o czymś zupełnie innym i nie wiem co ja właściwie przed chwilą przeczytałam… To chyba mówi samo za siebie.
Czwarta część natomiast, czyli „Złoty wiek” to już jest totalny chaos… Autor jakby nagle zmienił koncepcję i zamiast mistycyzmu i niedopowiedzeń dostajemy latającego Petara Lake’a, tęczowy most, karły w melonikach, wielki pożar, pościgi, wybuchy i rzucanie ludźmi w powietrzu. No nie! Nie! I jeszcze raz Nie!
Przebrnęłam przez te książkę tylko dlatego, że liczyłam na naprawdę intrygujące zakończenie, podobał mi się jej urok i to, że wszystkie te „magiczne wydarzenia” mogły być zupełnie zwykłe, a tylko ludzie i autor je wyolbrzymili lub nadali im tę mistyczną otoczkę. Ostatnie sto stron zabija jednak cały początkowy klimat powieści i było dla mnie totalnym rozczarowaniem.
Podsumowując: przez ciężkostrawne wywody i rozważania
autora strasznie ciężko czytało mi się tę książkę i musiałam co jakiś czas
przerywać żeby odsapnąć. Dlatego też przeczytanie cholerstwa zajęło mi
strasznie dużo czasu i było totalnie męczące. Pierwsze dwie części urzekły
mnie swoją magią i klimatem, ale dalej autor wrzucił nas w ciąg tak
absurdalnych wydarzeń, że pod koniec siedziałam i zastanawiałam się co tu
się właśnie wyprawia i co ja właściwie czytam. Mimo wszystko nie żałuje,
że sięgnęłam po tę pozycję, bo jej klimat oraz sama historia Petera Lake’a
bardzo mnie zaintrygowały. Choć muszę przyznać, że był to dość trudny start
w nowy rok.
Moja ocena: 6/10 - intrygująca, acz ciężkostrawna.
Jess..



Komentarze
Prześlij komentarz